Founder powinien zarabiać symbolicznie, a najlepiej, żeby w ogóle nie pobierał wynagrodzenia. Jego celem finansowym ma być sprzedaż spółki, dzięki czemu stanie się majętny. Taką wizję często przedstawiają inwestorzy, którzy jednocześnie wymagają, by poświęcać 100% czasu zawodowego na rzecz spółki, bo nie można się rozpraszać. Szczere pytanie: kogo na to stać?
Przedstawiciele Venture Capital mówią często, że młodych spółek nie stać na wysokie wynagrodzenia, więc trzeba trzymać wydatki w ryzach – zwłaszcza na początku. Jednocześnie trzeba zbierać z rynku najlepsze talenty, a to kosztuje. W efekcie nierzadko jest tak, że założyciele zarabiają mniej niż ich pracownicy. Gdy dojdzie do odpowiedniego momentu – debiutu na giełdzie, częściowej sprzedaży do inwestora itp. founder wreszcie sięgnie po owoce swojej pracy. Statystyki są dość brutalne, ponieważ do tego momentu dochodzi w zdecydowanej mniejszości przypadków. Jest to ryzykowna gra, więc nie można mieć do nikogo pretensji. To podejście sprawia jednak, że zdecydowanie mniejsza liczba osób decyduje się na założenie własnego start-upu, ponieważ nie może pozwolić sobie na to z przyczyn czysto finansowych. Czy to właściwa droga?
Jak żyć?
Na etapie seed founder przeciętnie zarabia kilka tysięcy złotych. Przy czym, doprecyzowując, częściej można spotkać się z kwotą 5k niż 10k. Pytanie kto, mając kwalifikacje, by zarabiać 15k zdecyduje się pracować za 5k? Nie chodzi tutaj o to, by mówić komuś na jakim poziomie ma żyć i z czego ma rezygnować, choć patrząc szczerze obecnie na inflację, opodatkowanie, a co za tym idzie koszty normalnego funkcjonowania, Polska to nie jest kraj dla biednych ludzi. Kogo zatem stać na bycie founderem, gdzie gratyfikacja jest niepewna i bardzo odroczona? Młoda osoba, bez rodziny i z bardzo ograniczonym zestawem zobowiązań idealnie wpisuje się w ten model – vide stereotypowy start-upowiec. Przeciwieństwem jest osoba, która dorobiła się w życiu – ma alternatywne – najlepiej pasywne – źródła przychodu np. w postaci nieruchomości, co umożliwia jej opłacanie miesięcznych rachunków. Pieniądze mogą być z dowolnego źródła – sprzedaż firmy, bycie nieaktywny wspólnikiem w intratnym przedsięwzięciu, majętny partner życiowy – opcji jest sporo. Trzeci typ to asceta, który w imię potencjalnej dobrej przyszłości jest w stanie znacząco obniżyć swój poziom życia i swojej rodziny – brak dodatkowych zajęć, wakacji, zachcianek – i wszystko to przez lata do momentu, gdy może przyjdzie sukces. Ciężko tu znaleźć miejsce dla wszystkich pozostałych osób, które nie mają znaczących oszczędności, mają normalne potrzeby, więc potrzebują otrzymać co miesiąc wpływ na konto.
Alternatywy 4
Founderzy, którzy są obrotni radzą sobie z tym na różne sposoby. Pierwszy to łączenie pracy na etacie ze start-upem. To bardzo popularne rozwiązanie wśród osób z korporacji, które ciężką pracę mają we krwi. Z jednej strony jest wycieńczający etat za dobre pieniądze, z drugiej po godzinach start-up, który ma być ucieczką a jednocześnie przyszłością. Nie jest to rozwiązanie idealne, bo z reguły większa waga jest przykładana do tego miejsca, które daje pieniądze i to ono stanowi priorytet, a start-upu nie da się budować po łebkach. Jeśli już taki model miałby funkcjonować to tylko w proporcji – niewielki procent etatu – zdecydowana część w na rzecz własnego rozwiązania.
Inny model to robienie różnego rodzaju prac dodatkowych: szkoleń, zleceń, itd. – aktywności, które często zupełnie nie są związane z corem. Jest to nieco lepsze, ponieważ już w założeniu jest to pewien dodatek, a punkt ciężkości stanowi spółka. Kolejną alternatywą jest robienie tego samego, ale przez start-up tj. póki nie stanie się on wypłacalny, realizuje przychody z tytułu pracy na zlecenie, poprawiając sobie tym samym cash flow.
Sposobów jest jeszcze kilka, natomiast często inwestorzy na poziomie umowy inwestycyjnej wymagają 100% zaangażowania w spółkę. Jest to w pełni uzasadnione, ponieważ często founderzy nadużywają liberalizmu w tym zakresie. Bo skoro nie mają żadnej odpowiedzialności finansowej, gdy start-up upadnie, to mając stabilne źródło przychodów gdzie indziej – szybko tracą zainteresowanie, gdy w spółce robi się źle. Zamiast walczyć, pivotować, szukać sposobów na przetrwanie – stawiają krzyżyk na start-upie, dobierają pensje do końca i zamykają spółkę. Tym sposobem wykorzystują nieco inwestorów, bo nie zaangażowali się w temat w pełni swoich możliwości. Co więcej są osoby, które robią to z premedytacją tj. działają w kilku takich spółkach tylko po to, żeby zarobić na wynagrodzeniu bez wizji przyszłości.
Fundament innowacji
Wymóg 100% zaangażowania z jednoczesnym utrzymywaniem niskiego wynagrodzenia na etapie, gdy kapitał inwestycyjny jest w obrocie znacząco redukuje liczbę zdolnych osób, które zakładają swoje start-upy. Co więcej źle wpływa to na cały rynek, bo skoro dana osoba jest w pewien sposób wybitna, bo inwestor spośród tysięcy zdecydował się zainwestować właśnie w nią, co zyska naciskając ją finansowo? Czy faktycznie osoba, która żyje na deficytowym poziomie jest bardziej zmotywowana? W dobie tego wszystkiego, co można przeczytać o stresie i jego wpływie na efektywność – odpowiedź jest raczej przecząca. Czy zatem lepiej zmuszać foundera, żeby po cichu przed inwestorem robił fuchy na boku, gdy ma braki w budżecie domowym? Ta praktyka budzi szereg wątpliwości, więc warto postulować pewne zmiany.
Nie chodzi tu o to, by founder zarabiał jak w korporacji i „przejadał” znaczącą część budżetu spółki, natomiast trzeba znaleźć złoty środek. Poza tą niepewną długofalową korzyścią, powinna być też krótko- i średnioterminowa możliwość zarabiania. Fundusz VC nie straci majątku, gdy founder będzie zarabiał te kilka tysięcy więcej. Konkluzja jest następująca – zamiast uprawiać fikcję, co jest obecnie częste, należy dać founderowi wynagrodzenie, które pozwoli mu spokojnie funkcjonować, albo zgodzić się na to, by część czasu zawodowego poświęcał na inne czynności, które mu to wynagrodzenie zapewnią. Nie można mieć wszystkiego.
Photo by Jon Tyson on Unsplash